Czarnobyl na dziko - Oko Moskwy i strefa radiacji.

   


           Od zawsze byłem fanem przeróżnych gier akcji, szczególnie first-person shooter - czyli popularnych strzelanek. Nie przypadkowo moje zainteresowanie przykuła produkcja S.T.A.L.K.E.R.
Akcja toczyła się w przyszłości na terenie Zony. Po katastrofie w Czarnobylu pojawiły się tam niebezpieczne anomalie oraz ogólne zanieczyszczenie środowiska. Po wysiedleniu mieszkańców i zamknięciu strefy, stalkerzy najemnicy, poszukiwali tam cennych artefaktów, niejednokrotnie walcząc z innymi stalkerami, wojskiem lub mutantami. Seria gier S.T.A.L.K.E.R. nie dość, że była ciekawa fabularnie to intrygowała i zasiewała chęć zobaczenia zony na własne oczy. 
     W tym roku wreszcie skończyłem studia. WRESZCIE!! Więcej wolnego czasu, czas między domykaniem swoich spraw a wyjazdem za granice w celach zarobkowych sprzyja do małych, ciekawych wyjazdów. Padło na Czarnobyl!! Szybkie rozeznanie się w sieci trochę podcięło mi skrzydła ponieważ zorganizowanie wycieczki do Zony zaczynają się od 700 zł. Nie byłbym sobą gdybym nie wpadł na genialny pomysł eksploracji Zony na dziko! Tak na dziko! Informacji w internecie nt. wkradania się do Zony jest bardzo mało. Znalazłem jedynie jakieś  ruskie forum z bardzo ogólnym opisem ich wyprawy. 
      Blablacarem dostaliśmy sie do Kijowa, gdzie korzystając z Couchsurfingu poznaliśmy Mariane, która bardzo pomogła nam w zdobyciu licznika Geigera.  Licznik w Polsce kosztuje ok 500 do 1500zł. Stwierdziliśmy że najlepiej będzie go pożyczyć na miejscu. 









             Po spędzeniu czasu na zwiedzaniu przepięknego Kijowa, z samego rana udaliśmy się na Plac Szewczenki,  z którego złapaliśmy autobus do wsi Potoki - ostatnia zamieszkała wieś przy samej granicy z zoną. 




        Osoba, która pożyczała nam licznik Geigera okazała się przewodnikiem po zonie. Niestety nie dysponował czasem by wejść do zony z nami ale dał nam kilka przydatnych wskazówek.  Bardzo ważne by na samym początku się nie spalić. Potoki to bardzo mała wieś, ludzie wiedzą że bardzo łatwo można dostać się do zony i często informują policję jeśli napotkają stalkerów. 
     









             Tras do Oka Moskwy, można wybrać kilka. Na początku wybraliśmy tą cięższą lecz bezpieczniejszą, czyli przez las. W pewnych momentach las był tak gęsty że nie dawaliśmy rady a zapasy wody bardzo się kurczyły. Trafiliśmy też na radioaktywne wysypisko, na którym było pełno złomu, starych samochodów, czołgów i przyczep. Niestety nie było możliwości długo tam zabalować bo promieniowanie drastycznie rosło. Planowaliśmy iść też w nocy, ale pomysł szybko upadł gdy nieświadomie weszliśmy w legowisko wilków. Bez zastanowienia szybko wybudowaliśmy szałas i pełni nadziei że nic nas nie zje, położyliśmy sie spać. 





          Drugiego dnia czekała na nas przeprawa przez rzekę i pierwsze opuszczone wioski. Po drodze odwiedziliśmy też cmentarz, na którym co ciekawe ostatni pochówek był przeprowadzony w 2008 roku.  Gdy dotarliśmy do ostatniej wioski Mikołajowa, spotkaliśmy pierwszą żywą osobę, którą był strażnik. Zdziwiony naszym towarzystwem, wykrzykiwał coś po ukraińsku, więc musieliśmy szybko się zwinąć. 







            Z Mikołajowa do Oka Moskwy jest około godzina drogi przez idealnie równo posadzony las. Dochodząc do celu spotkaliśmy prawdziwych stalkerów, którzy pokazali nam drogę i ostrzegli przed policją z psami. Przechodząc przez mur, weszliśmy na teren obiektu  Czarnobyl-2, na którym znajdują się centra kontroli, budynki mieszkalne i samo Oko Moskwy, na którym spędziliśmy noc. 








             Z rana okazało się że licznik Geigera przestał działać,  bez niego dalsza wyprawa była by bardzo ryzykowna. Zdecydowaliśmy się wracać. Po powrocie do Mikołajowa wpadliśmy na głupi pomysł by złapać stopa w zonie. Główną drogą co godzinę przejeżdżały wojskowe lub rządowe samochody.  Ludzie wcale nie byli nami zainteresowani, więc musieliśmy wracać piechotą. Po odpoczynku i przeprawie przez rzekę zainteresowały się nami  wilki, które zaczęły nas śledzić. Gdy zapadł zmrok stało sie to coraz bardziej niebezpieczne, szczególnie że pomyliliśmy drogę i mieliśmy do przejścia dodatkowo 12 kilometrów ekstra. Będąc już na granicy z zoną usłyszeliśmy głosy. Kierując się w ich stronę okazało się że to patrol policji, dobrze się bawił popijając wódkę przy ognisku. Chwila rozmowy, walenia głupa że się zgubiliśmy i wcale na teren zony wejść nie chcieliśmy. Odprowadzili nas do pobliskiego posterunku. Po przeszukaniu zaproponowali nam darmowy nocleg w Czarnobylskim hotelu. Z rana przetransportowali nas na granice z zoną, gdzie przeszliśmy badanie radiacyjne i dalej do urzędu imigracyjnego, gdzie dostaliśmy 20zł mandatu za wtargnięcie na zonę i ustne upomnienie.  Ale  nie demotywuje to nas kolejnej wyprawy - na Prypeć. 


Zachęcam do obejrzenia wideo - relacji. Czarnobyl na dziko 








Miłego dnia



1 komentarz: